Z wielką radością prezentuję Państwu pracę Pani Liliany, zdobywczyni II. miejsca w Konkursie Literackim p.t.: "Moje życie podczas pandemii".
Serdecznie zachęcam do lektury.
Koronawirus bez korony
Zima tego roku była łagodna, toteż już z początkiem marca, nabrzmiałe pąki drzew i krzewów sposobiły się do przyspieszonego rozwoju. Ale nie tylko przyroda budziła się do życia, wyczekiwanie na przypływ wiosennych zwiastunów, widać było wszędzie.
Na moim podwórzu, takim jawnym znakiem wkroczenia w nową porę roku, jest szeroki szpaler pokrytych kwieciem forsycji i zaraz obok, rozświergotana wróblami jarzębina. To rozkwitanie i pojawiający się coraz częściej błękit nieba, sprawia, że znika martwota tego miejsca. Cisza nie ma tu wtedy racji bytu. Gdzieś z otwartego okna tętni jazgocząca muzyka, po zieleniejących trawnikach, nierzadko toczy się piłka, kopana przez dzieciarnię, brzęczą rowerki, hulajnogi, a kulminacyjnym punktem staje się wjazd ciężarówki, ze świeżym piaskiem do piaskownicy. Tym razem nie było inaczej. I dobrze. W takim powtarzającym się co roku rytmie, zawiera się stabilność życia, mówiąca o tym, że wszystko jest na swoim miejscu.
Tak więc, nie przeraziły mnie pomruki w mediach, że w Chinach, ludzie zaczęli chorować na grypę, albo raczej na coś grypopodobnego, za przyczyną niejakiego koronawirusa. Rzeczywistość jednak szybko skorygowała tą beztroskę. W błyskawicznym tempie, choroba szerząc się rozmaitymi sposobami, opanowała świat. Zawitała wszędzie, w tym i na moje podwórze. Zniknęły łopatki i wiaderka z piaskownicy, nic nie zostało z dziecięcego gwaru; nawet główna droga,
którą ludzie wychodzili do pracy, opustoszała.
„Zostań w domu!”, nawoływały komunikaty w telewizji, w gazetach i na plakatach, zwracając się szczególnie do nas – seniorów. Nie jest miło znaleźć się tak znienacka w potrójnym zagrożeniu: wieku, choroby i samotności. Z dnia na dzień, z godziny na godzinę zaczęły napływać medialne informacje, instrukcje, nakazy. Wszystko po to, by ograniczyć kontakty międzyludzkie, a tym samym obniżyć możliwość szerzenia się epidemii. Zatrzymała się cała machina, stanowiąca sens naszego bytu, a więc gospodarka, administracja, kultura, nauka, oświata. Zamknięto granice państwa. Na straży stanął lockdown, zaczęło się życie epidemiczne.
Byłam oszołomiona, takim obrotem sprawy, tudzież zdumiona tym, że ot, taki mikroskopijny wirus, może tysiące ludzi w różnych krajach zamknąć w domu, pozbawić pracy, położyć pod respiratorem. Rytm i jakość życia zmieniła się we wszystkich wymiarach. Obroną stał się dystans społeczny, czyli pogłębiona izolacja. Dwa metry odległości między sobą, to jeszcze nic, wobec niewymiernego dystansu wirtualnego za pośrednictwem internetu.
Zdalne działanie objęło szkoły, leczenie w przychodniach, załatwianie spraw urzędowych. Zdalnie zaczęły pracować: kultura, organizacje samorządowe, a nawet posiedzenia sejmu i narady w parlamencie europejskim. „Dziwny jest ten świat, gdzie jeszcze wciąż mieści się wiele zła...” Śpiewał w swoim czasie Czesław Niemen. Ale potem dodał: „Lecz ludzi dobrej woli jest więcej...” I o dziwo, w tym trudnym okresie, ku swemu szczęściu odkryłam, że ludzi dobrej woli, nie jest jeszcze wcale tak mało. To przecież ofiarna służba lekarzy i pielęgniarek, pracownicy handlu, transportu, energetyki, wodociągów, pomocy społecznej, wolontariatu służb porządkowych i obronnych.
Osobiście w ciągu kilku dni, otrzymałam sześć propozycji przyjścia mi z pomocą. Bardzo mnie to wzmocniło psychicznie.
Moja zdolność adaptacji do nowych warunków, stała się możliwa. Nie wymagała ona większej korekty, jako że starość ogranicza człowieka już z samej swej natury. Zastosowałam zwiększone „samozatrudnienie”, w obrębie swojego mieszkania. Rozplanowałam porządkowanie, gotowanie, szycie, ukwiecenie balkonu, i wiele innych prozaicznych, lecz praktycznych zajęć. Zakupy udawało mi się robić samodzielnie, łącząc je ze spacerem i przebywaniem w parku, gdzie we wczesnych godzinach porannych mogłam pozbyć się maseczki ochronnej na twarzy.
Najbardziej dotknęło mnie jednak, zamknięcie klubu seniora. Centrum seniora co prawda pracuje zdalnie, przesyłając nam przez internet, użyteczne informacje i ciekawe filmiki. Instruktorki kontaktują się z nami mailowo i telefonicznie, pytając o zdrowie. Taka łączność trzyma nas razem, ale to nie jest to samo co na żywo. Brakuje mi zajęć w „Słonecznym Wieku” i obecności koleżanek. Brakuje mi rozmów, żartów, zwyczajnej krzątaniny, wspólnego picia kawy i herbaty z ciasteczkami, gry w rummicub i brydża, „podróżowania” bez biletu po całym świecie i oglądania co tydzień nowego filmu, z reguły oscarowego. Można tylko zanucić, „to były piękne dni.” Brakuje grupowych wycieczek, wyjazdów bliższych i dalszych, wszystko zawisło w próżni.
Dobrze, że chociaż została otwarta biblioteka. Od kiedy zniesiono zakaz, jestem tam częstym bywalcem. Czytanie, to stała pozycja w moim życiu. Nieoczekiwanie, w pandemii moim azylem stał się las. Wystarczy 15 min. drogi od domu, i już jestem w lesie, to prawdziwe dobrodziejstwo, zwłaszcza gdy aktywność została wyhamowana. Z zaprzyjaźnioną, klubową koleżanką, chodzimy do lasu, systematycznie raz w tygodniu, począwszy od końca kwietnia.
Nie wystarczy lasem pospacerować, las trzeba chłonąć. Przebywamy więc w tym zagłębiu zieleni, 2 – 3 godz. penetrując jego zakątki. Cieszy nas tu wszystko; każdy śpiew ptaka, stukanie dzięcioła, uśmiechamy się do przelatującej ważki, i mówię wtedy za Sztaudyngerem:„Nie trzeba w lesie kląć, kapelusz trzeba zdjąć najuroczyściej, i posłuchać co też mówią liście.” I słuchamy liści i siebie nawzajem,dziwiąc się, że mieszkając tak blisko nie przychodziłyśmy tutaj wcześniej. Kiedy to piszę, zaczął już się wrzesień, kończy się lato. Pandemia miała się zakończyć w czerwcu.
Łudziliśmy się, że kiedy przyjdą upały, covid 19 sam wygaśnie.
Minęło pół roku a infekcje się mnożą. Nie mam żadnej pewności czy uniknę zakażenia. Moja choroba, która do tej pory dawała się leczyć, awansowała na chorobę współistniejącą, a to już nie jest błahostka.
Przed całym światem nastaje teraz okres próby. Znosi się restrykcje, uwalnia gospodarkę, uruchamia szkoły. Na razie wygląda to, jak stąpanie po kruchym lodzie. Nikt nie potrafi przewidzieć jak zachowa się wirus w sezonie grypowym. I wciąż pozostaje bez odpowiedzi pytanie: czy ludzie zaczną się witać, serdecznie wyciągniętą dłonią, czy tylko łokciami? Ja, w każdym razie detronizuję koronawirusa, pozbawiam go korony, a wybieram korony drzew z wyzłacanymi liśćmi, w jesiennej zadumie...